Była godzina 13.15 gdy weszłam do niepozornego budynku, na którym widniał napis „Lubelskie Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia”. Pięć stopni w górę po schodach, tylko tyle wystarczyło, abym przeniosła się na pogranicze życia i śmierci.
Wnętrze ośrodka było bajkowe, na ścianach postaci z bajek, zdjęcia gwiazd sportu i telewizji, na podłodze zabawki. Przytulne, radosne sale sprawiły, że wnętrze wyglądało jak przedszkole. Wydawało się, iż zaraz wybiegną na korytarz radosne dzieciaki, będą bawić się w berka, czy chowanego. Niestety w budynku panowała cisza, przerażająca cisza. Brak śmiechu dziecięcego, tupotu ich nóżek i przekrzykiwań, sprawiał, że kolorowe sale były smutne, tajemnicze i napawały grozą.
Z jednej z sal wyszedł zakonnik, założyciel hospicjum. Ojciec Filip był takim ciepłym, serdecznym człowiekiem. Zastanawiałam się, skąd w osobie duchownej, która od wielu lat obcuje ze śmiercią małych dzieci tyle pogody. Kapłan zaprosił wszystkich do sali, gdzie przeniósł nas w świat cierpienia, bólu, ale też głębokiej wiary w boskie miłosierdzie. Ojciec Filip bardzo podziękował mi i moim kolegom za zbieranie nakrętek, z których dochód przeznaczony był na zakup najpotrzebniejszych rzeczy dla maleństw, będących podopiecznymi ośrodka. Dotychczas angażowałam się w tę akcję charytatywną, o ironio losu, dla punktów
z zachowania. Dziś patrzę na każdą nakrętkę jak na sztabkę złota. Zwykłe okrągłe plastiki, które wrzucałam do niebieskich kubłów rozmieszczonych w szkole, w tym miejscu dostawały drugie życie. Zamieniały swoją formę w radość tych maleńkich dzieciątek.
Idea hospicjum jest prosta, staje ona w opozycji do cywilizacji śmierci i ratuje to, co się da, oczywiście nie na siłę. Głośno sprzeciwia się aborcji, daje alternatywę dla dzieci chorych i tych, które mają bardzo małe szanse na przeżycie, ale tę szansę jednak mają. Walczą do końca. Mali wojownicy. Ojciec Filip, powiedział do mnie i do moich kolegów: poznajcie podopiecznych hospicjum i ich rodziców, ale także zobaczcie ostatnie chwile życia tych dzieciaków, którzy odeszli w ramionach rodziców do Nieba, bo gdzieżby mogły się udać te cudowne aniołki.
W sali przygasły światła, ksiądz włączył film. Młoda mama opowiada o szczęśliwych chwilach, gdy usłyszała, że za dziewięć miesięcy urodzi maleństwo. Uśmiecha się. Nagle uśmiech gaśnie, opowiada jak lekarz powiedział, iż dziecko urodzi się chore, ma liczne wady. „Miałam wybór, usunąć płód lub urodzić – urodziłam. Przytuliłam synka, szybko mi go jednak zabrano do inkubatora. Spędziłam wiele miesięcy w szpitalu, mając nadzieję, że stanie się cud. Trafiłam z Antkiem pod opiekę hospicjum. Codziennie byłam z nim, tuliłam, przewijałam, karmiłam. Pewnego dnia mój kochany synek zmarł. Hospicjum pomogło nie tylko mojemu synowi, ale także mi i mojemu mężowi”. Kolejnymi bohaterami filmu byli: Aniela, Anetka i wiele innych dzieci.
Popatrzyłam przez łzy po sali, nawet Mateusz, szkolny twardziel, wycierał łzy. Ojciec Filip Buczyński powiedział: „To dzięki waszym wielkim sercom dzieci mogą być pod naszą opieką. Zapraszam was do naszych sal, poznacie teraz kilku naszych pacjentów”. Przechadzając się między oszklonymi salami, uderzył mnie widok matek koczujących przy łóżkach swoich maleństw. Widok ich zmarnowanych, zmęczonych, ale jakże szczęśliwych twarzy napełniał mnie jeszcze większą nadzieją, że jednak cały ten świat nie dąży prosto do samozniszczenia, jednak znajdą się tacy, którzy wyciągną pomocną dłoń do potrzebujących i w imię chrześcijańskich wartości, czy nawet z prostej potrzeby serca, ludzkiej życzliwości, pomogą drugiemu człowiekowi. Dzielne te mamy – pomyślałam, widząc jedną z nich cichutko śpiewającą kołysankę. Ale nie tylko te kobiety okazały swoją siłę, to także mężowie i te dzieci, które przyszły na świat, pomimo że niekiedy lekarze dla dobra pacjentki zalecali „profilaktyczną” aborcję, żeby się nie męczyła. Każdy ma prawo żyć, nawet ten słaby.
Kiedy tak patrzyłam na małych pacjentów, rozmyślając nad siłą człowieka. Usłyszałam huk upadającego ciała. Niemożliwe, to moja koleżanka straciła przytomność. Dziewczyna zawsze radosna, odważna, wiodąca prym w szkole, po prostu zemdlała. Ruszyliśmy jej z pielęgniarkami na pomoc. Jak dobrze, że odzyskała przytomność.
Popatrzyłam na małych pacjentów, uśmiechali się, ile radości malowało się na twarzy maluszków. Jakby sam Bóg cały czas trzymał ich w swoich objęciach i szeptał kojące słowa.
A może widzieli już Niebo? Czuli lepsze wieczne życie? Przypomniałam sobie babcię, która opowiedziała mi, że jej najstarszy synek zmarł, mając zaledwie pięć miesięcy. Powiedziała mi wówczas: Dziecko, nie ma większej tragedii jak śmierć własnego dziecka. Babcia nie miała opieki hospicjum, ani psychologa, musiała sama poradzić sobie z cierpieniem. Opowiadała jak długo jeszcze zrywała się w nocy, aby nakarmić swoje maleństwo.
Wyjazd do Lubelskiego Hospicjum dla Dzieci im Małego Księcia nie był zwykłą wycieczką, ale pielgrzymką w głąb siebie. Miałam wrażenie, że dotknęłam Nieba. Dziś angażuję się w akcje charytatywne, pomagam nie tylko chorym dzieciom, ale także tym odrzuconym przez rodziców w domach dziecka. Zmieniłam się i mam nadzieje, że się nie odmienię.