Jeden moment i wali się świat
Upragniona ciąża, wielka radość. Wszystko przebiega wręcz książkowo: niezłe samopoczucie, znikome mdłości, świetne wyniki badań. I nagle 12 tydzień ciąży – USG. Hurra! Serduszko bije, macha rączkami. Ale coś jest nie tak: lekarka nie chce nic mówić, zasłania się tym, że dziecko jest źle ułożone i wszystkiego nie widać dobrze. Zaprasza na ponowne badanie nazajutrz. Jestem. Tym razem lekarz z lekarką szepcą coś między sobą . Padają tajemnicze hasła: :”holoprosencefalia”, „pielektazja”… Dla mnie to czarna magia, ale czuję, że jest źle. Wreszcie odwracają monitor w moją stronę. „Proszę pani, u płodu nie rozwinęła się cała przednia połowa mózgu. O, tu! Powinien być taki motyl „. Faktycznie, jest pustka z przodu czaszki. I zaczyna się wyliczanka: brak kości nosowej, obrzmienie nerek, nieprawidłowa budowa stóp, itd. „Płód ma poważne wady, jest duża szansa, że obumrze. A jeśli się urodzi, to będą same problemy – z oddychaniem, karmieniem… Może pani zgodnie z prawem w tej sytuacji podjąć decyzję o terminacji ciąży. W Lublinie może być z tym problem, ale w Warszawie…”.
W pierwszej chwili nie dociera to do mnie
A potem jeden wielki płacz. Ryk. Rozpacz. Bunt. Niedowierzanie. Robię nowe USG, które tylko potwierdza wielowodzie. Kolejna sugestia, by pozbyć się kłopotu i zakończyć ciążę zgodnie z prawem. Zewsząd dobre rady. Dla naszego dobra. Często od bliskich nam ludzi. Za i przeciw. Czego chcemy? Zdrowego dziecka – ale to odpada. Zadecydowano za nas. Czego jeszcze chcemy? Spokojnie żyć. OK: to najszybciej i najłatwiej posłuchać rad i pozbyć się kłopotu. Wrócimy do stanu wyjściowego. Niby tak, ale coś nam nie pasuje. Bo widziałam i słyszałam bijące serduszko. Bo widziałam machające Łapki. Bo to nasze dziecko, nie jakiś płód, nie fasolka, tylko wyczekane i już kochane dziecko. Dziecko, które żyje z naszej miłości. Dziecko, któremu wymyślaliśmy imiona. No, ale przecież jest ciężko chore i nie ma szans. Będzie cierpieć, a my z nim. Po co przedłużać to, co nieuchronne? Rety, co robić?! Całe noce przegadane we dwoje. Co robić? Kto podpowie? Wszyscy i nikt. Chcemy porozmawiać i rozmawiamy. Naprawdę „bez ściemy”. „Słuchajcie, możecie posłuchać lekarzy i przerwać ciążę . Tylko, co to zakończy, a co zacznie dla was? Jeśli zaś zdecydujecie zachować ciążę, to liczcie się z tym, że będzie ciężko. Zobaczcie jak bardzo, poznajcie nasze dzieci. My damy wam wszelkie wsparcie: sprzęt, lekarzy, pomoc materialną, duchową, psychologiczną, ale to będzie wasz Mount Everest”.
Zrobiliśmy to co należało
Rozmowa pomaga nam uporządkować myśli, niczego nie sugerując. Postanawiamy przyjąć to, co jest i to, co będzie. Nawet jeśli dziecko pożyje tylko chwilę, to będziemy mogli je przytulić, pogłaskać, pobyć razem. Z czystym sumieniem, że robimy tak, jak czujemy, że być powinno. Godzimy się z myślą o różnych zakończeniach. I dwa tygodnie później – poronienie, tracimy dziecko. Jednak zdążyliśmy się na to przygotować i przyjmujemy to z zadziwiającym spokojem. Decydujemy się zarejestrować i pochować dziecko, do czego mamy prawo. I zaczyna się ganianie po instytucjach: ustalenie płci w Zakładzie Medycyny Sądowej, zakład pogrzebowy, szpital, Urząd Stanu Cywilnego, wizyta u księdza w sprawie pochówku – wszędzie po kilka razy, bo tu brak pieczątki, tu pomylona data, tu jeszcze coś… ale udało się! Pożegnaliśmy naszą maleńką Ale z godnością, tak jak chcieliśmy. A my czujemy spokój i pewność, ze zrobiliśmy to, co należało.
Chcieliśmy tylko zostać rodzicami, marzyliśmy o urodzeniu zdrowego dziecka, a przy okazji zostaliśmy himalaistami, dumnymi z tego, ze pokonaliśmy nasz własne, osobisty Mount Everest. I wiecie co, to daje niesamowitą siłę i satysfakcję, mimo wszystko! I teraz many swojego człowieka w niebie.
Ania i Paweł Górscy